To było chyba w 2009 roku, na początku liceum, gdy zobaczyłam Joannę Glogazę w kozakach za kolano. Byłam wtedy pewna dwóch rzeczy: chcę mieć takie kozaki i chcę założyć bloga. Kozaki okazały się za drogie, więc został mi jedynie blog. Nie ten, którego teraz czytasz. Pod inną domeną, na innym serwerze i o innej tematyce (takiej nie sięgającej daleko powyżej czubka mojego nosa, gdyż wówczas byłam przekonana, że moje miłosne wzloty i upadki są wystarczająco interesujące, by miały przedrzeć się na ekrany cudzych monitorów).
Szybko zdobył popularność i równie szybko zniknął z Internetu z-do-końca-nie-mojej-winy.
Na nowe kozaki i nowego bloga, czas przyszedł 3 lata później. Zaczynałam wówczas studiować drugi kierunek (pierwszym była biotechnologia medyczna, dietetykę zaczęłam rok później), który obligował do tego, by ZACZĄĆ WRESZCIE JAKOŚ WYGLĄDAĆ.
Jednym z pierwszych wpisów była stylizacja na randkę, w którym to poście śmigałam w tychże kozakach za kolano na szalonej szpilce po kostce brukowej ze sztuczno-złotym naszyjnikiem nałożonym w roli ozdoby przykrótkiej sukienki. Próbowałam po omacku wkroczyć do świata fit bełcoachingu, pokazując moją własną drogę zakwasami i potem płynącą.
Założyłam bloga, żeby schudnąć. Kilogramy zniknęły, a blog pozostał. Przez lata odwiedziło go ponad trzy i pół miliona osób, a każdego miesiąca moje wypociny czyta ponad 100 000 osób.
Gdy wracam do pierwszych wpisów na blogu zachodzę w głowę, jak to się stało, że zyskał popularność. I to nie jest kokieteryjna skromność, no sami spójrzcie:
Mała próbka wesołej twórczości wystarczyła, bym z pełnym przekonaniem mogła napisać: poziom merytoryczny bloga wzrósł. UFF.
Im bardziej interesowałam się tematyką odchudzania, tym więcej sprzecznych informacji czytałam w Internecie. Każdy ekspert zdawał się mieć najlepszą, najskuteczniejszą, najbardziej efektywną i najniejszą metodę gwarantującą spektakularne rezultaty. Niby wszyscy napisali już wszystko o odchudzaniu.
A epidemia otyłości nie dość że jak była, tak jest, to nadal zachowuje tendencję wzrostową.
Z szukania prawdy i demaskowania gównoprawdy uczyniłam swoją małą, życiową misyjkę. Zrealizowałam kilkadziesiąt kursów, przeczytałam setki artykułów naukowych i pewnie nie mniej (co prawda różnej jakości) książek. Stale się doszkalam, szukam wiedzy w oryginalnych źródłach (samodzielnie interpretuję wyniki aktualnych badań naukowych, nie przedrukowuję przypadkowych informacji). Inwestuję dużo czasu i pieniędzy, by rozwijać się w swoim fachu.
To nie zawsze wystarcza. Przy pladze zaburzeń hormonalnych i chorób cywilizacyjnych, przed dietetykami stają naprawdę duże wyzwania. Trudno o szablonowe rozwiązania, a coś takiego jak „sprawdzona i w 100% skuteczna metoda” w zasadzie nie istnieje. Brak wystarczająco dużej wiedzy i doświadczenia, by komuś pomóc najbardziej frustruje mnie w mojej robocie. Jednocześnie, jest najsilniejszym motorem napędowym. O ile nie mogę nikomu obiecać efektów, tak pełne zaangażowanie jak najbardziej.
Zależy mi na ludziach.
Kierunek rozwoju dyktujecie Wy – moi Czytelnicy, obserwatorzy, podopieczni i pacjenci. Staram się uważnie słuchać i obserwować, by poznawać Wasze potrzeby i obawy. Mam ogromne szczęście pracować w branży, która mnie pasjonuje i pozwala prowadzić taki styl życia, jaki lubię. Mam czas na samorozwój, podróże, spotkania z przyjaciółmi i rodziną. Mam satysfakcję, bo to, co robię realnie przekłada się na jakość życia innych ludzi.
Prywatnie jestem spełnioną żoną. Jeśli czytacie mnie od dawna, wspólnie przeżywaliśmy pierwsze randki, razem cieszyliśmy się z zaręczyn, przygotowywaliśmy się do ślubu. Nasza rodzina stopniowo powiększała się o kolejne koty. Kilka razy się przeprowadzaliśmy, zmienialiśmy pracę i rzucaliśmy pracę.
Dziś żadne z nas nie pracuje na etacie. Skończyłam studia. Założyłam firmę. Mieszkamy i działamy na 35 metrów w modelu rodzinnym Dwa + Plusz + Plusz.
I nawet nie wyobrażacie sobie ile dla mnie znaczy możliwość napisania tego zdania z pełnym przekonaniem. Zanim w lutym 2017 roku zaczęłam terapię nerwicy lękowej (i stanów depresyjnych będących jej skutkiem), ciężko było mi odczuwać satysfakcję i radość z życia. Nie przeszkadzało mi w tym odnoszenie sukcesów, ogarnianie życia, szczęśliwy związek. To, co się działo nie miało wiele wspólnego z tym, jak się czułam.
Zawsze przecież mogło być więcej. Lepiej. Mocniej. Bardziej.
Moją konydcję psychiczną w latach 2015-2017 można by narysować na sinusoidzie. Od hurraoptymistycznych momentów „mogę wszystko” przez „jestem gównem” po „obudźcie mnie jak skończy się zima, a jeśli zapomnicie, to może i lepiej” i „jestem zdrowa, przecież każdy może mieć gorszy czas” mieszanym z „jestem wariatką, ale nie pójdę do lekarza, bo na pewno wciśnie mnie w biały kaftan”.
Możecie nawet pamiętać te subtelne wtrącenia, w których wyrażałam nadzieję, że „jeśli nie można z czegoś wyjść, to trzeba przez to przejść”. A może ten wpis podsumowujący 2016 rok, który później ocenzurowałam, bo tak bardzo nie chciałam przyznać się przed samą sobą, że jest naprawdę źle. Bałam się, że kiedy zacznę o tym pisać, nie będzie odwrotu i nie zostanie w moim życiu ani jedna strefa, w której czuję się względnie normalnie.
Nie zrozumcie mnie źle – to nie tak, że na blogu udawałam, że wszystko jest okej. Zwyczajnie gdy nie było okej, nie miałam ochoty pisać o niczym. A już na pewno nie chciałam jeszcze bardziej pogrążać się w negatywnych myślach. Miałam wtedy za duży burdel w głowie, by zapraszać do niej gości. Potrzebowałam czasu dla siebie i bardzo cieszę się, że sobie na niego pozwoliłam.
To, co widzimy w Internecie, to zazwyczaj tylko skrawek (skraweczeniek) czyjegoś życia. Skraweczek, którego zakres zalezy wyłącznie od nadawcy komunikatu. Wyciszanie niektórych wątków to wybór, do którego twórca ma prawo. Czasami potrzeba jednostki-autora musi być ważniejsza niż potrzeba grupy (czytelnicy, którzy chcieliby wiedzieć, co się dzieje), bo na szali stoi on sam.
O moim leczeniu wiedziała wąska grupa osób. Nie dlatego, że wstydziłam się problemu. Postrzegałam go jako intymną sytuację, w której sama muszę się sobą zaopiekować bez zmartwionych głosów dobiegających zewsząd. Nie oczekiwałam wtedy pocieszenia. Potrzebowałam spokoju i własnej uwagi.
Od niedawna nie biorę leków. Terapia jeszcze trwa. Żyje mi się lżej, niż kiedykolwiek wcześniej.
To nie tak, że już nie miewam dni jęczybuły, nie bywam rozmemłana i nigdy nie czuję się jak najgorszy człowiek na świecie. Jasne – te momenty nadal się zdarzają. Świat jakoś tak nie przestał się kręcić tylko dlatego, że chciałabym, by na mnie poczekał. Aż się poukładam, ugaszę pożary i będę gotowa zacząć na nowo. No nie. Nadal zdarzają się złe rzeczy.
Ale potrafię sobie z tym radzić i nie dopuszczam do tego, by negatywne emocje zawładnęły całą resztą codzienności. Jestem silniejsza niż kiedykolwiek. Już się tak nie boję. I pomyśleć, że wystarczyło przyznać się przed sobą: mam problem. potrzebuję pomocy.
Boli mnie dupa, idę do proktologa. Albo wyłączam Instagram i inne dupobólogenne strony.
Boli mnie dusza, idę na terapię.
Nie dam sobie wmówić, że jest inaczej. Wariactwem nie jest walczyć o lepszą jakość życia dla siebie i (pośrednio) swoich bliskich, tylko olać temat i pogodzić się z tym, że życie jest jak papier toaletowy (wiecie, szare, długie i do dupy). Podjęcie terapii było najlepszym, co zrobiłam dla siebie przez całe życie. W tym czasie, przekonałam się, że:
Brzmi jak bełkołcz, z którego śmiałam się we wstępie, co? Mam to gdzieś. Zgadzam się – to wszystko banały. Ale inaczej jest czytać o nich kolejny raz, kiwać głową przez kilka sekund, a później wrócić do codzienności bez stosowania wiedzy w praktyce, a inaczej, gdy po prostu w to wierzę. To mój zbiór zasad, kompas i lek na zwątpienie.
I jeśli miałabym wybrać jedną rzecz, o której marzę, byś ją zapamietala, byłoby to: nie czekaj aż spadniesz na dno, gdzie czeka Cię tylko muł a od spodu puka jedynie Anders Behring Breivik. Jeśli czujesz, że toniesz- idź do lekarza.
Może gdybym wiedziała o tym wcześniej, zaoszczedzilabym sobie wiele niepokoju, bólu i rozczarowań. Że nie radzę sobie ze sobą. Że spadam coraz głębiej i głębiej. Że ten mój plecak co tak ciąży i ciąży ma w sobie coraz więcej kamieni, którym ciężko stawić opór. Że w tym gównie wcale nie tak łatwo nauczyć się plywać. Że burza jakoś tak zwyczajnie nie chce minąć. I trwa, i trwa, i trwa, i nie obchodzi jej nic a nic, że już nie mogę. Że jak już na chwilę wyjdzie słońce, to jeb – idzie tsunami.
Bycie pieprzoną Zosia Samosią mogło wyrządzić mi duża krzywdę.
Dziękuję Ci losie, że postawiłeś na mojej drodze faceta, który chciał o mnie zawalczyć.
Dziękuję Ci Mężu.
Pracuję mniej, ale efektywniej. W 2016 roku pisałam, że chce odpoczywać w czasie odpoczynku i pracować w czasie pracy. Od momentu wdrożenia tej zasady w życie, mam czas na wszystko. Chociaż nie. Nie na wszystko. Na priorytety, które nigdy nie były tak jasne, jak teraz.
Pracuje ze sobą nad sobą. Jestem dla siebie ważna, dbam o to, by na bieżąco zaspokajać swoje potrzeby i nie nadwyrężać zasobów.
Dbam o męża i nasza relację. Otaczamy się dobrymi ludźmi, którym możemy ufać.
Rozwijam się zawodowo. Ekscytuje mnie to, co robię. Nie zawsze jest łatwo, ale nie oczekuję, że będzie.
Buduję biznes online.
A gdy pisałam ostatnie zdanie (to o biznesie online), długo nie mogło przejść mi przez palce. Czułam się nieco zawstydzona. Jak mała dziewczynka, która założyła szpilki mamy, umazała się czerwoną szminką i oznajmiła: JESTEM DOROSŁA!
Przedsiębiorzosci nie nauczyłam się w szkole, ani nie obserwowałam jej w domu- rodzice są świetnymi ekspertami w swoich dziedzinach, ale zawsze realizowali się w pracy na etat. Zanim założyłam firmę, nie wiedziałam nic o „prowadzeniu biznesu”. Poszłam za intuicją. Zamierzałam tworzyć produkty i usługi o wyższej jakości niż to, co udostępniam za darmo na blogu. Wiedziałam, jakie muszą być, bo przecież jestem z Wami w kontakcie od lat. Uznałam, że to wystarczy.
Do zobaczenia!
Prywatnie zamierzam nadal dbać o siebie i moich najbliższych. Spędzać dużo czasu z ludźmi, których kocham, zwiedzać z nimi świat, robić pasjonujące rzeczy a jak najdzie nas ochota, to robić kotlety mielone w niedzielę, by milej oglądało się cały sezon serialu.
Jest dobrze. Tak, jak zawsze miało być.
Nie za bardzo lubię mówić o uczuciach, dlatego często chowam się za maską autoironii i sarkazmu. Mogłabym teraz narysować Wam laurkę w Paincie, poudawać, że jestesmy na rozdaniu Oscarów i złożyć Wam oficjalne podziękowania, zrobić urodzinowy tort-zakalec i zjeść go w całości na lajwie czy rzucić przepisem na watę cukrową 0 kcal.
Uznałam, że pierwsza randkę mamy już za sobą, kokieteryjne zaloty też i mogę napisać po prostu: dziękuję.
Dziękuję Wam za wysoki poziom komentarzy, zaangażowanie we współtworzenie moich miejsc w sieci (szczególny ukłon do dziewczyn z Pozytywnej) i za pomoc w promowaniu idei pozytywnego odchudzania. Fajnie jest mieć wokół siebie takich ludzi.
Olej palmowy, bohater wielu dyskusji, budzi równie wiele kontrowersji co niezliczone memy na temat jego wpływu na zdrowie i środowisko. Czy olej palmowy to rzeczywiście ekologiczny przestępca i zdrowotny sabotażysta,…
W wielu miejscach (w sieci, od dietetyka, lekarza czy na ploteczkach osiedlowych u fryzjerki) słyszy się, że warto jeść pełnowartościowe/zbilansowane posiłki na co dzień. Mówi się, że to podstawa zdrowej…
Woda kokosowa, czyli naturalny izotonik prosto z tropików, to coś więcej niż tylko insta-friendly-napój. Pozyskiwana z młodych, zielonych kokosów, jest nie tylko wyjątkowo orzeźwiająca, ale i kryje w sobie bogactwo…
Temat mikrobioty w ostatnich latach stał się bardzo popularny i badań dotyczących jej wpływu na nasz organizm jest coraz więcej. To że wpływa na trawienie pokarmów jest dość oczywiste, ale…
Wpis wzruszający, budujący, pozytywnie nastrajający,dający do przemyślenia. I tak – trzeba uczyć się dawać sobie pomagać i że jak inni zrobią, to nie znaczy od razu, że zrobią gorzej. I trzeba mieć więcej wiary we własne siły. Wiem co piszę – taki etap mam za sobą 🙂
Najlepszości i ściskam mocno!!!
Brawo!!!
Czytam takie wpisy i myślę sobie, że każdy człowiek powinien przejść terapię. Żeby po pierwsze nie męczyć siebie, a po drugie innych. Sama chodziłam na terapię przez półtora roku i nauczyłam się tego co ty, a wcześniej zachowywałam się dokładnie odwrotnie.prawie wszyscy się ode mnie odwrócili i nie mam o to cienia pretensji. Dopiero teraz rozumiem, jak ciężko żyje sie z człowiekiem takim, jak byłam i cieszę się, że się opamietalam. Może dzięki temu jeszcze coś dobrego mnie spotka w życiu 🙂
Dobrze, że jesteś tu z nami !! Uwielbiam Twoje podejście do życia i odchudzania. Jesteś MEGA inspirującą osobą! 🙂
Monika, dziekuje! Za to, ze postawilas podzielic sie z nami Twoimi wenetrznymi przezyciami. Wspieram Cie calym sercem! To co napisalas to jakbym czytala wlasne slowa i wlasne przejscia i wlasne wnioski 🙂 Dziekuje Ci ze jestes, ze pomagasz nam i ze sprawiasz ze ten swiat jest lepszy!
Moniko, Czy Tam Twojego bloga od niemal samego początku od kiedy twój mąż raz udostępnił na Facebooku posta z bloga! jesteś ogroma skarbnicą wiedzy dlatego proszę kiedys o artykul z twoja opinia o IF. Czy jedzenie 8 godzin dziennie, 2 posilk i niejedzenie sniadan moze byc zdrowe przy zachowaniu odpowiedniej liczbie kalorii i zdrowym jedzeniu? Pytam bo tak się składa że nie lubię śniadań, a myślenie o przygotowaniu kilku zdrowych posiłków i przekąsek w ciągu dnia mnie męczy mam nadzieję że się kiedyś podejmiesz tematu. Pozdrawiam Cię serdecznie.
Fanka bloga!
Mogłabym się rozpisać, ale po prostu napiszę:
Dziękuję za ten wpis.
Ściskam mocno.
Piekny wpis, naprawde widac to szczescie – i nie tylko na zdjeciach, ale i wsrod liter 🙂 Bardzo fajnie, ze sie w tym spelniasz i ze znalazlas sposob na zycie – ale nigdy nie przestawaj dla nas pisac!! Pozdrawiam cieplutko
Bardzo się cieszę Monika, że napisałaś to tak po swojemu, od serca i po prostu autentycznie. Tę autentyczność cenię w Tobie ponad wszystko inne (a zalet Ci nie brakuje!). Bardzo kibicuję na kolejne 5, 10 a najlepiej zylion lat! 🙂
Witam Cie serdecznie
Po raz pierwszy odwazylam sie napisac komentarz,choc fanka twoich wpisow jestem od dawna.Zawsze bardzo dosadnie i rzeczowo mowisz o swoim podejsciu a ja bardzo lubie konkretnych ludzi,bo juz jestem w tym wieku,ze na pierdoly nie trace czasu.Stalo sie to za sprawa terapii,ktora sama przeszlam rok temu i ktora pozwolila mi zyc na nowo.Bylo bardzo ciezko otworzyc sie przed obca osoba a niekiedy wrecz wybebeszyc ale teraz wiem,ze bylo warto.Przede wszystkim odzyskalam moje poczucie wlasnej wartosci i zredukowalam pseudo przyjaciol do minimum (tak wyszlo samo,po terapii okazalo sie,ze to byli tylko znajomi).Dzieki, ze jestes a twoj sarkazm to kolejny atut (my sarkastyczni tak mamy).Pozdrawiam i zycze dalszych sukcesow.
I ja również powiem, że terapia to super sprawa, gorąco polecam 🙂
Zawsze myślałam, że przecież mi to niepotrzebne, bo jakoś sobie radzę, a na terapię to powinni iść wszyscy inni dookoła, którzy mieli ze mną jakiś problem. Bo przecież to cały świat zwariował, a nie ja 😉
Tymczasem teraz wiem, że byłam zagubiona, utknęłam w jednym miejscu w życiu i nie potrafiłam zrobić kroku na przód, nie wiedziałam, czego chcę. Tzn. tak naprawdę to wiedziałam, ale starałam się to wyprzeć za wszelką cenę, bo nie pasowało mi do wcześniej ustalonych przekonań. Do tego doszedł wampiryzm emocjonalny ze strony rodziny, któremu nie potrafiłam postawić granic, bo przecież rodzina jest ważna blah blah blah.
Dokładnie rok temu poszłam na terapię, chodziłam na nią krótko, bo do stycznia, ale otworzyło mi to oczy. Dzisiaj widzę, że rodzice to jest para bogów-ideałów, którzy zawsze wiedzą lepiej. Dzisiaj potrafię powiedzieć: „Nie, nie pomogę ci, bo jestem zmęczona i mam prawo do odpoczynku”. A to, co najważniejsze, i najbardziej zaskakujące – gdy określiłam, czego chcę, gdy wypowiedziałam to głośno, to jakby samo przyszło 🙂 Co prawda nie od razu, ale naprawdę mam wrażenie, że cały wszechświat postanowił pomóc mi w osiągnięciu mojego szczęścia 🙂
„Dzisiaj widzę, że rodzice to NIE jest para bogów-ideałów”
Monika, BARDZO dziękuję Ci za ten tekst.
Bardzo dziękuje za ten wpis. Trafiłam na Twojego bloga nie dawno i nadrabiam zaległości. Zazwyczaj nie udzielam się w komentarzach jednak tym razem jest inaczej. Jestem teraz na etapie leczenia nerwicy i stanów lękowych, powoli z tego wychodzę ale wiem że jeszcze długa droga przede mną. Dziękuje Ci bo tym wpisem pokazałaś mi że można z tego wyjść i być szczęśliwym. Wiem już, że nie warto zaprzątać sobie głowy rzeczami na które nie mamy wpływu, trzeba czasem wyluzować 🙂 Pozdrawiam
Im dłużej z tym żyję, tym częściej myślę, że celem na początku nie musi być „żeby z tego wyjść”, tylko żeby chociaż przez to przejść, nie robiąc sobie więcej krzywdy, niż to konieczne.
Nie wiem czy jest jakiś punkt mety, w którym to wszystko znika raz na zawsze. Ale cieszę się, że TU I TERAZ jest już tak dużo spokojniej.
Bardzo się cieszę Monika, że napisałaś to tak po swojemu, od serca i po prostu autentycznie. Tę autentyczność cenię w Tobie ponad wszystko inne (a zalet Ci nie brakuje!). Bardzo kibicuję na kolejne 5, 10 a najlepiej zylion lat! 🙂